Duchowy katar



Czasem daje się słyszeć takie stwierdzenia: „nie czuję miłości Bożej”, „nie czuję tego, że Bóg jest przy mnie", „nie czuję potrzeby chodzić do kościoła”, „nie czuję potrzeby by się spowiadać”, itd. Wcale nie przypadkowo pada to stwierdzenie „nie czuję”. W nim wyraża się głęboka prawda o człowieku, który „nie czuje Boga”. Pytanie, które się rodzi brzmi:, dlaczego? Dlaczego nie czujesz Boga? Co ci się stało? Kto cię znieczulił? Na skutek, jakich wydarzeń doszło do twojego duchowego przeziębienia, które nie mija?

Człowiek zakatarzony ma zaburzony zmysł powonienia. Oprócz pieczących nozdrzy nic innego nie czuje. Czy aromat jest intensywny czy nie, dla osoby przeziębionej i tak nie ma to większego znaczenia. Nawet, gdy Bóg jest blisko, i woń Jego poznania unosi się w przestrzeni, np. podczas Eucharystii, zawirusowany człowiek i tak łaskawości Boga nie wyczuwa.

Grzech jak wirus przedostaje się do duchowego organizmu. Rozprzestrzenia się po całej duchowej przestrzeni, paraliżując normalne funkcjonowanie człowieka. Nie jest kłamstwem owe stwierdzenie, że Bóg jest niewyczuwalny, że nie można Go doświadczyć, poczuć. Jak można doświadczyć Boga, skoro receptory są poważnie uszkodzone?

Przychodzi mi tu na myśl ewangeliczne opowiadanie o bogaczu i łazarzu, a szczególnie końcówka tego opowiadania. Jest tam mniej więcej takie spostrzeżenie, że chociażby sam anioł zstąpił z nieba i tak nie uwierzą! Tyle jest na świecie znaków dowodzących istnienia Boga, tyle gestów Jego ojcowskiej miłości, a człowiek jak był tak jest dalej ślepy, głuchy i na niczym się nie zna. Najgorsze w naszym życiu jest to, że ani zimni, ani gorący nie jesteśmy, tylko tak lawirujemy po dwóch światach: po świecie łaski i świecie grzechu, trochę tu, trochę tu. I ciągle stoimy w przeciągach, stąd ten nasz duchowy katar.

Komentarze

MM pisze…
Lawirujemy... bo do dwóch światów należymy, jesteśmy i z ciała i z ducha. Fajnie to św.Paweł napisał. Łatwo zostawić to co duchowe, a potem bardzo ciężko znowu wrócić.
A kto znieczulił? Pewnie niektórzy sami się znieczulają. Ból z jednej strony jest dobry - sygnał, że coś nie funkcjonuje jak trzeba, też znak, że nie jest się zupełnie obojętnym, że jednak coś się czuje... choćby i ból, ale jak długo można to znosić? Każdy ma swój próg wytrzymałości, no i potem pragnie tylko jednego... żeby przestało boleć, a metody znieczulania nie są już takie istotne, najważniejsze żeby były skuteczne. A brak miłości to ogromny ból. Tylko... znieczulenie też działa przez pewien czas, a co potem? Albo się uda tą chorobę wyleczyć albo się umrze. Ale do tego trzeba mieć motywację i to bardzo silną i wydaje mi się, że równie mocne wsparcie drugiego człowieka (przynajmniej na początku). A Ty? Jakie jest Twoje lekarstwo na duchowy katar?
Pewnie powiesz modlitwa... Znajomy zakonnik powiedział, że on w czasie modlitwy odpoczywa (ale on jest w tym specjalistą :), ja nie potrafię się do niej zmusić. Przydałby się jakiś solidny inhalator albo cudowne krople na ten katar...
Moje lekarstwo na duchowy katar to przymuszanie się do modlitwy. Bo mnie zakonnikowi, kapłanowi nie zawsze chce się modlić, po prostu nie chce mi się iśc i trwać przed Pan stąd wszystkie moje duchowe infekcje. Dlatego moim lekarstwem w odróżnieniu od twojego znajomego zakonnika jest PRZYMUSZANIE SIĘ DO MODLITWY, bo choć moja natura się wzdryga, (jest przecież tysiac powodów lepszego spędzenia wolnego czasu), to jednak jak tak pobędę przed Panem, nie ukrywajmy- trochę na siłe, to jednak wychodzę z chóru zakonnego jakiś lżejszy, swobodniejszy, silniejszy. TSpełnia się wtedy we mnie to co mówi św. Franciszek, gorych zmienia sie w słodych nie do opisania. Ktoś powie, no tak, fajna to miłośc na przymus, a ja powiem, że uczę się odwzajemniać tę miłośc, natura mówi mi jedno a rozum i serce drugie. Ja nie umiem kochać w pełni, uczę sie tego, uczę się odwzajemniać miłość. A najlepszą szkołą miłowania jest modlitwa, stąd walczę nie raz sam ze sobą by znaleźć czas na to, co jest największą wartoscią w moim życiu.
nimm pisze…
Właśnie o to chodzi, myślę, o to przymuszanie się...wymaganie od siebie... nie o to co się czuje...Ostatecznie kierowanie się uczuciami świadczy o infantylności... Konkretna solidna robota jest ważna, nie to czy mi się chce czy nie chce i ile mnie to kosztuje...A czasem naprawdę się chce...tak jak ze wszystkim...Poza tym ja tam miłości nie czuję w ogóle...i miłość mi się w ogóle z uczuciem nie kojarzy...owszem...zakochanie...Ale to jeszcze daleko do miłości...Miłość Boża to konkretne rzeczy...to co mnie spotyka...ludzie na drodze...kolejny dzień...pogoda...choroba...od kogoś kopniaka dostanę...ktoś się uśmiechnie...wszystko...to co mnie dotyczy...Bóg podsuwa mi różne rzeczy i ja mogę z tym zrobić to i owo...a On wie i ja wiem, że wszystko co dostaję jest dla mnie najlepsze...właśnie tego potrzebuję...i nigdy nie jest tak, że wszystko boli albo wszystko jest przyjemne. Czasem myślę, że ja nie tyle kocham Boga ile przyzwyczaiłam się do Niego...jak w starym małżeństwie...To nie jest radosne odkrycie...:(I jeszcze przychodzi mi na myśl taka sentencja z podwórka, że Ślązak ma taką wiarę, że ani pogłębić ani wykorzenić jej nie można...no a ja to hanyska z dziada pradziada...:/
"Miłość' tak oblatane i używane słowo, a mimo to taka tajemnica
Tak zupełnie z innej beczki, gorąco polecam najnowszy album mojej ulubionej formacji Pearl jam "Backspacer", oraz wprowadzające w bardzo pozytywny klimat utwory Johna Mayera
MM pisze…
To ja dodam do tej beczki muzykę z filmu "the Straight story". Trzeba mieć odpowiedni nastrój do słuchania, trochę nostalgiczna... Moje odkrycie i wspomnienie z tych wakacji. Siedzę sama w refektarzu na kolacji, przede mną widok na ogród, cudowny zachód słońca nad klasztornym murem i ta muzyka... tamto miejsce i muzyka... normalny odlot, mój mały raj na ziemi :)
Spróbuj, może Ci się spodoba :) A Mayer całkiem, całkiem, ale też trzeba mieć na niego nastrój. Jak chyba zresztą na wszystko :)
Polecam gorąco muzykę pana, który nazywa się Andy Mckee
Matka bez lukru pisze…
a czasem trzeba poczuć takie porządne walnięcie w głowę/serce, które zmusi do zastanowienia się nad sobą, które przewartościuje świat i nie pozwoli tak szybko o sobie zapomnieć...
pozdrawiam i będę zaglądać
Ivah pisze…
:)
ale to takie ludzkie te "przeziębienia" i "nieczucia". Odkąd rozwijam się w Bogu daje mi dużo swojej czułości a potem albo jej nie doceniam albo gdzieś zanika. I o ooo :O Wtedy to dopiero doceniam Jego rolę w moim życiu. Jak mało jest ze mnie bez Niego...
Sypią się we mnie za każdym takim razem gdzieś te moje ramki Boga, słabości i wypełniam się coraz pełniej i niżej w fundamentach Jego Duchem.
To piękne doświadczenie, przez które zawsze mam wiarę i nadzieję na Miłość Taty :)

Pozdrawiam serdecznie :)
Przeziębienie najbardziej pokazuje, jak bardzo chce się być zdrowym...

Popularne posty