Wierność
Wierność jest trudna. Za nią płaci się wyrzeczeniem, walką ze sobą samym, zmaganiem się z żywiołami, które w nas drzemią. Niesamowicie ciężko przychodzi walczyć ze sobą samym, z ciemną stroną własnej natury. Bycie wiernym wiąże się z okrutną duchową walką, codziennym rozpoznawaniem strategii przeciwnika, który wszelkimi możliwymi sposobami próbuje się wedrzeć do świątyni naszego serca w celu zbeszczeszczania w nas tego, co najszlachetniejsze, najpiękniejsze. Walka toczy się o nasze dziecięctwo Boże. Przeciwnikowi zbawienia zależy na tym, aby pozbawić nas tej ufności w bliskość naszego Boga. Chce uczynić nasze człowieczeństwo byle jakim, bezwartościowym i nic nieznaczącym.
Wierność właśnie, ona daje spełnienie, smak wartościowego życia, przekonanie, że żyje się pełnią życia. Pozorną prawdą jest lansowanie idei szczęścia za wszelką cenę. Takie podejście jest bardzo ryzykowne przynajmniej z dwóch powodów: zbyt wiele można bezpowrotnie stracić (chęć np. nowego związku, kosztem rozerwania rodzinnych więzi, czy egzystowanie w grzechu ustawiając swoją przyszłość na potępienie). Nie chodzi tu o jakieś tanie straszenie piekłem, ale jasne i realne ukazanie konsekwencji własnych wyborów. Owszem, człowiek zawsze może dokonać zwrotu w swoim życiu, trzeba jednak mieć tutaj świadomość, że brnięcie w grzech nie zawsze wiąże się z chęcią powrotu na przeczyste łono łaski uświęcającej Jezusa Chrystusa. Błędną jest teza, że zawsze człowiekowi po jakimś czasie grzech się „przejje” i na pewno zrodzi się chęć powrotu. Przykładem są różnego typu dewiacje, które przecież najczęściej u początków miały z pozoru niewinne eksperymenty „amoralne” podsycane chęcią ciekawości i ubogacenia sobie życia coraz to bardziej nowoczesnymi formami przyjemności. Nie zawsze „moralny trup” pragnie wskrzeszenia.
Punktem wyjścia chyba jak zawsze jest marnowanie czasu dla Pana, napełnianie się zawsze świeżą i życiodajną łaską Bożej obecności. Jest to wzmacnianie duchowego człowieka mocą z wysoka.
Po prostu trzeba pobyć blisko Pana. Posadzić „cztery litery”, muszą trochę zapiec kolana, nie ruszać się z miejsca na pewien czas i wytrwać przed Panem przynajmniej dwa kwadranse. Kiedyś przeczytałem w jakiejś książce słowa ojca Pio, który powiedział, że jeśli na modlitwie nie trwałeś nawet 45 minut, to wcale się nie pomodliłeś. Myślałem sobie, ojcze Pio, już nie przesadzaj. Dzisiaj widzę, że okiełznanie ludzkiej natury, nakłonienie jej do modlitwy czasem jest tak trudne, że po prostu trzeba sporo czasu by Pan zrobił w naszej duszy dziurę i przedostał się do jakże często bardzo szczelnie i uparcie zamkniętej.
Komentarze