każdy ma swoją biedę


Zdarza mi się używać słowa „każdy”, co oznacza, że jakieś stwierdzenie odnoszę do ogółu. Można się ze mną zgadzać, albo nie, każdy ma swój rozum, ja piszę o tym, co sam widzę w moim życiu i co dostrzegam również u innych ludzi.

Otóż każdy ma swoją biedę. Przez biedę rozumiem tutaj: pewne trudności, pewien ciężar w życiu, „pewną kulę u nogi”, pewną rzeczywistość w swoim życiu, z którą nie jest łatwo. (Tak przy okazji słucham teraz Johna Mayera „Room for squares” – bardzo melodyjna, miła nuta, polecam!)

Duchowa bieda to pewien ciężar, który dźwigamy, z którym nie jest łatwo żyć. Człowiek marzy o zrzuceniu tego balastu, jednak to nie takie łatwe, chęci są, ale z możliwościami jest kłopot. Dostrzeżenie swojej biedy może być różne i o różnym nasileniu, bo tak: jedni mogą stwierdzać, że ich bieda jest największa i najcięższa, ciągle się nad sobą użalają; inni znowu mogą powiedzieć, że właściwie to nic takiego nie ma, co stanowiłoby jakąś szczególną trudność. No z tym drugim stanowiskiem bardzo chętnie wejdę w polemikę. To, że ktoś, czegoś nie dostrzega, nie oznacza zaraz, że tego nie ma.

Człowiek wielu rzeczy może nie dostrzegać. Człowiek może mieć zafałszowany obraz samego siebie. Może koncentrować się tylko na pewnej części siebie, może, np. koncentrować się na ustawicznym osiąganiu sukcesów, pielęgnując swoje uzdolnienia, dokładając starań by zawsze i wszędzie wypaść jak najlepiej. Czy zdarza ci się czasem taki moment w twoim życiu, że ktoś mówi ci coś o tobie, zwraca ci na coś uwagę, a ty robisz wielkie oczy i zastanawiasz się, czego on chce od ciebie, albo ktoś mówi ci, że tu czy tu przesadzasz, a ty zupełnie tego nie dostrzegasz? Nie zawsze to my mamy rację! Im wyższe mniemanie o sobie samym, tym trudniej przyznać się do błędu. Grzesznik nie pokutujący, nie jest w stanie stanąć w prawdzie o sobie. Brakuje mu odniesienia do Boga, brakuje mu szczerej i serdecznej modlitwy.

Ta moja bieda to pewna niemoc, to pewne trudne momenty w życiu, które, jeśli nad nimi nie zapanuje KTOŚ WIĘKSZY, wówczas zdominują całe moje życie i wtedy jedynie, co można będzie zrobić, by ulżyć sobie to „użyć” jakiegoś uśmierzacza bólu (a uśmierzaczy jest mnóstwo: alkohol, papierosy, sex, pornografia, narkotyki, agresja, autoagresja, presja, hazard, itd. Generalnie to nawet najdrobniejsza, najbardziej prozaiczna rzecz, czynność, mogą stać się właśnie takim uśmierzaczem. Uśmierzacz to coś, w co uciekam). No to ktoś zapyta a modlitwa? Modlitwa to również kanał, w który uciekam. Otóż nie! Modlitwa jest czymś zupełnie innym, dlaczego, bo w prawdziwej modlitwie nie chodzi o ucieczkę, ale o zbliżenie, dzięki któremu następuje wzmocnienie w przeciwstawianiu się trudnościom. Owszem można modlitwę traktować, jako uśmierzacz i tylko uśmierzacz, a więc nie modlę się do Niego, bo Go kocham, bo chcę przy Nim być, tylko modlę się by mi ulżyło, a On mnie nie obchodzi. Wtedy modlitwa staje się pewną czynnością a nie spotkaniem.

Przypomnijmy sobie np. „modlitwę w ogrójcu”, Jezus Pan owszem, wydawałoby się, że ucieka „Ojcze wybaw mnie od tej godziny”, ale za chwilę stwierdza „nie moja, lecz twoja wola niech się stanie”. To „wybaw mnie” jawi mi się bardziej, jako „uchroń mnie od błędu, od lęku, od zła”, „umocnij mnie”, nie chodzi więc tutaj o zwykłą ucieczkę, lecz o „umocnienie”. Ucieczka od trudności czymś innym jest niż szukanie umocnienia, bo czy człowiek wlewa, wstrzykuje czy jakoś inaczej jeszcze wprowadza w siebie jakąś substancję po to by się uspokoić, ochłonąć, odetchnąć, będzie to zawsze czymś doraźnym, czymś, co się skończy wraz z wydaleniem tej substancji z organizmu. Łaska natomiast osadza się na stałe w człowieku, nie wydala się jej, nie wyparowuje z duszy, nie traci terminu ważności, można jednak zatruć ją grzechem.

Gdy szukam czegoś, co pomoże mi dźwigać moją biedę i co więcej, co zamieni ją w bogactwo, to nie wolno mi uciekać, nie wolno szukać łatwych tylko doraźnych rozwiązań, trzeba stawać z tą biedą przed Nim i przyjąć Jego moc, innymi słowy przyjąć jarzmo Jego obecności, chodzić w Jego obecności mając stale włączony „nadajnik wiary”, który chwyta fale Bożego Słowa. Skomplikowane to rzeczy, nie przeczę. Jednak zaczyna się to klarować w momencie, gdy zaczynasz przyjaźnić się z Biblią, a medytacja Słowa Bożego, staje się powoli towarzyszem twojej codziennej wędrówki.

Nigdy nie jestem sam, jest ze mną moja bieda i Słowo, które zawieść nie może. Słowo jest jak pochodnia, im większa ciemność tym mocniejsze światło. Tylko trzeba się do tego światła zbliżyć, a jednocześnie pielęgnować w sobie ten „ogień”. Można kopcić albo płonąć ogniem wiary. Upodabniać się do Niego, to płonąć tym, czego świat dać nie potrafi. Świat to słoma, szybko się wypala, Boże Słowo zaś trwa na wieki, i nic nie jest w stanie „go” zniszczyć”.

Całe nasze życie to przekonywanie się o Bożej mocy i naszej małości.

Komentarze

Dusiak pisze…
a da radę bez Boga?
to jakby chcieć pływać w basenie bez wody, można próbować, ale czy warto marnować czas na to, co z góry skazane jest na niepowodzenie?
Palabra pisze…
Ta moja bieda jest tak cenna, bo jest tak bardzo właśnie... moja. Niczyja inna. Tylko dla mnie, sam muszę się z nią zmierzyć, poradzić sobie jakoś.

Szkoda, że dla wielu słowo "bieda" ma znaczenie tylko materialne. Upraszczamy siebie, nasze potrzeby - sprowadzając je do rzeczy przeliczalnych na banknoty.
owieczka pisze…
Prawdziwa materialna bieda jest upokorzeniem dla człowieka.
Bieda duchowa, to bieda o wiele większa. O dziwo nikogo ona nie upokarza i jakoś w tej biedzie nie jest źle. Powiedzieć komuś ...Jesteś biedny - to śmiech i drwina.
Paradoks, co za różne biedy.

A bieda moja zawsze przede mną ...
Dobrze jest ją widzieć.

Popularne posty