2 drogi
Liberalizacja Kościoła
Polega na tym, że obniżamy poprzeczkę. Rezygnujemy z głoszenia niewygodnych treści Objawienia takich jak: grzech, sąd, wieczność (niebo albo piekło), nawrócenie, relacja z Jezusem, konieczność spowiedzi usznej. Liberalna teologia tego nie lubi. Dlaczego, bo może to ludzi zniechęcić do Kościoła, bo mogą poczuć się nie godni Kościoła i w konsekwencji mogą oddalić się.
A więc chodzi o takie ukazanie Kościoła jako takiej wspólnoty, gdzie nie musisz od siebie wymagać. Kościół też od ciebie niczego nie wymaga. Swoiste „róbta co chceta”. I co z tego wynika? Czy dzięki takiemu podejściu więcej jest ludzi w Kościele? Czy ludzie są bardziej zaangażowani w życie Kościoła. Czy ludziom żyje się dzięki temu lepiej? Jeśli odnowa Kościoła miała by polegać na obniżaniu poprzeczki, to Kościół tutaj w Belgii miałby się świetnie, a tak niestety nie jest. Ludzie w jakiś sposób wierni Kościołowi, to ludzie starsi, wychowani jak to mówimy na tradycyjnej nauce. Młodych wcale nie przybywa, mimo tego, że Kościół staje na nogach, by być jak najbardziej atrakcyjny i przystępny nowoczesnemu człowiekowi. Kościół jest wtedy postrzegany jako fajny, lecz niestety przypomina wino rozwodnione, pozbawione smaku.
Egzystowanie na powierzchni czy schodzenie w głąb?
Jeśli kapłani nie głoszą Ewangelii we całej jej doniosłości, jeśli rezygnują z głoszenia trudnych, czasem niewygodnych rzeczy, wówczas pozostawia się człowieka w nieświadomości, co do szkodliwości zła i „prze-ogromu” Bożej łaski. Bo przecież, jeśli nie widzę swojej grzesznej sytuacji, to jakże zawołam o Boże zmiłowanie? Pan Jezus widząc brak efektów Piotra, mówi do niego: „Wypłyń na głębię”. Wypłyń na głębie, a znajdziesz to, czego szukasz. Chodzi tu o schodzenie w głąb nie tylko siebie samego, ale też w głębie Kościoła, w głębię sakramentów, w głębię Słowa Bożego. To schodzenie w głębie tajemnicy Kościoła, powoduje z czasem odkrycie, że gdzieś w największej otchłani naszych grzechów, słabości, niemocy, niespełnionych pragnień, możemy odkryć niesamowitą miłość jaką Bóg ma ku nam grzesznikom. Jeśli poruszam się tylko po powierzchni swojej wiary, po tym co łatwe i lekkie, wówczas nie daję sobie szansy na zrozumienie historii swojego życia, i pozbawiam się wybawienia. Stąd egzystowanie na powierzchni, zakłada życie łatwe, ale w szerszej perspektywie pozbawione wzrostu. Kiedy schodzę w głąb siebie samego i nie uciekam od swoich problemów, wówczas widzę swoje zranienia, kompleksy, straty, niepowodzenia i widzę jasno, że żyję w ciemności i potrzebuję Bożego światła. Jeśli schodzę w głąb sakramentów, wówczas otwiera się przede mną tajemnica Trójcy Świętej, nigdy nie zgłębiona, lecz pociągająca swoją słodyczą, swoim pokojem i swoją harmonią. Tego każdemu z nas potrzeba, doświadczenia, że jesteśmy chciani, akceptowani z naszą historią życia, tolerowani pomimo naszych upadków i nieustannie zapraszani do relacji z Nim, Bogiem, który jest Miłością, który jest Miłosierdziem, który jest Stwórcą i Wybawicielem grzesznego człowieka. I właśnie ta Tajemnica Boga, zakryta przed dziećmi tego świata, których pokarmem jest bylejakość, pozostaje uśpioną na głębokościach, nieodkrytą. A człowiek, oderwany od misterium Boga, żyje w poczuciu bezsensu, przypadkowości, wiecznej frustracji i niespełnienia.
Nakładanie kajdan Duchowi Świętemu zawsze kończyło się katastrofą. Kościół musi dzisiaj w pełni Mocy Ducha Świętego, w przebudzeniu charyzmatów głosić potężną moc Boga. Schodzenie w głąb, pozwala dotrzeć do źródła szczęścia, którym jest Bóg. Sobie i wam wszystkim, którzy to czytacie, życzę odkrycia, kim jest dla nas Bóg, w swojej łaskawości.
Komentarze
Pewnie, że to nie jest łatwe, że potrzebna jest też pomoc tych, którzy powinni tym żyć, dawać świadectwo, że mimo wymagań, wyrzeczeń, można tak żyć. Sukces, osiągane efekty zawsze są skutkiem ciężkiej pracy, włożonego wysiłku, nawet wtedy coś takiego lepiej "smakuje". Niedawno nawet pomyślałam sobie (oczywiście z pretensją) dlaczego Boże mi nie pomożesz? I zaraz sobie odpowiedziałam, a co ja daję z siebie? Ile wysiłku, starań, prób, daję z siebie? I przestałam mieć pretensje.
Nie chcę nikogo usprawiedliwiać czy tłumaczyć, ale wydaje mi się, że do pewnych rzeczy trzeba po prostu dojrzeć. Dużo daje jeśli jest ktoś kto będzie pomagał, i to nie na zasadzie toleruję twoje największe świństwa bo cię kocham, tylko pokazując błędy, tłumacząc, podprowadzając. Nic nie zmieni tego co niezmienne: przykazań i nauki Jezusa. Tej poprzeczki nie da się obniżyć :)